wtorek, 6 października 2015

O tym jak prawie zostalam matką chrzestną - czyli historia o "głupich turystach" (Peru, Pucallpa 09.2014)

BACK TO PERU

Nie wiem z jakiego powodu ale dzisiaj w splątaniu myśli przypomniała mi się ta historia.
(Góry wznoszące się za moją islandzką farma przypominają bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zbocza prowadzące do ruin Machu Picchu...Tęsknię za podróżą...)

Pucallpa
Elder jest curandero- czyli uzdrowicielem - tak przynajmniej się przedstawia. Spotykamy się na głównym placu. Rozmawialiśmy wcześniej na couchsurfingu, ale jakoś na jego kanapę ostatecznie nie dotarliśmy. Siedzimy na chodniku a on opowiada o wiosce z której pochodzi- Iparii. Jego ojciec również zajmował się ziołolecznictwem i praktykami magicznymi. Od niego nauczył się rozmawiać z duchami dżungli, rozpoznawać gatunki roślin i jak wykorzystywać ich właściwości. Ubogi angielski (lub może bardziej mój ubogi hiszpański!) ogranicza konwersacje, czego bardzo żaluję bo temat wydaje się intrygujący. Nie może tutaj zabraknąć pytania o ayahuasce - Elder opowiada o napoju uzdrawiającym dusze z wielkim przejęciem. Jest nowoczesnym szamanem ¤- wyciąga z kieszeni wizytówkę. Chce stworzyć centrum medycyny naturalnej. Proponuje również ze zabierze nas do swojej wioski. Propozycja brzmi bardzo kusząco- potrzebujemy lokalnego przewodnika żeby dotrzeć do "autentycznych" Indian.

Pucallpa nie jest miastem typowo turystycznym i niewielu odwiedzających Peru się tutaj zapuszcza chociaż port otwiera drogę w głąb Amazonii. Statek Henry w tydzień zabierze nas do Iquitos - jedynego peruwiańskiego miasta odciętego całkowicie od świata serpentynami rzek i zaroślami dżungli.
Wieczór spędzamy przechadzając się uliczkami miasta. Długa aleja ciągnąca się od placu z kolorowa fontanna wydaje się bardzo nowoczesna mimo że już po drugiej stronie budynków panuje typowy peruwiański chaos- moto riksze trąbią na siebie nawzajem, ludzie przepychają na chodniku. Miasto kontrastów. Atmosfera jest nieco inna niż w południowej części kraju. Ludzie wydaja się serdeczniejsi i bardziej wyluzowani. Ulice są szerokie, można spokojnie odetchnąć przysiadając na ławce na jednym z rekreacyjnych placyków.  Zieleń palm przeplata się z szara modernistyczna architekturą i pomnikami bezimiennych bohaterów (w PRLowskim powiedziałbym stylu).  (Szczególnie zapadł mi w pamięci monstrualny farmer niosący kiść bananów - wzór narodu).
Spacerujemy popijając świeży sok z pomarańczy i powstrzymując się przed kupieniem hamaka lub innej użytecznej pamiątki w jednym z licznych kramów.
Elder wydzwania do nas co chwilę, spotykamy się z nim w końcu niedaleko portu, pod wieża z zegarem przyozdobioną witrażami przedstawiającymi sceny z legend. Peruwiańczyk jest już dość mocno wstawiony i jego angielski przybiera zaskakująco płynną formę. Kupuje mi popcorn i idziemy do baru gdzie przy cumbi* lecącej z głośników biesiadują jego znajomi. Przedstawianie i opowieści kto czym się zajmuje trwają w nieskończoność. "To mój wuj, a to żona kuzyna mojej matki". Uściski, uśmiechy, "mas cerveza amigos, amigos!". Kiedy Javier rozmawia z kumplami Elder próbuje flirtować. Nie pamiętam o czym była ta rozmowa ale znam ten latynoski błysk w oczach...
Leje się piwo za piwem jakbyśmy byli wszyscy starymi znajomymi. Wtedy nieoczekiwanie jeden z mężczyzn wstaje i uroczyście oznajmia:
"Przyjaciele, mam do was wielka prośbę i byłby to dla nas ogromny zaszczyt gdybyście  zgodzili się zostać rodzicami chrzestnymi mojej wnuczki!".  
Mas cerveza!
W całej tej familijnej atmosferze to pytanie nie brzmi wcale tak nienaturalnie. Znak przyjaźni-Unia peruwiańsko-polsko-hiszpańska. Patrzę na Javiera -coś odpowiedzieć trzeba. 
"Pewnie czemu my nie , ale...to poważna decyzja, odpowiedzialna rola, przecież my zaraz stąd wyjedziemy i pewnie nie wrócimy prędko...." 
"Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi" 
Podekscytowani Peruwiańczycy nie dają nam dojść do słowa. Znów uściski dłoni, całowanie po policzkach. Jeden z mężczyzn wciska mi karteczkę z numerem telefonu-jutro ustalimy szczegóły, zadzwońcie koniecznie, koniecznie!  Kolejne piwo na cześć nowych członków rodziny!
W pewnym momencie trochę się uspokaja, nikt chyba nie chce stawiać następnej kolejki... Naszemu przewodnikowi przypomina się  plan wycieczki do Iparii. Objaśnia szczegóły: mamy dwie opcje- fast boat i slow boat. 
"Slow boat is dangerous. Kradną, wszystko wam ukradną. To niebezpieczne. Musimy wziąć szybką łódź. Trochę droższa. Ale nie mam dużo czasu. I jakieś jedzenie musimy zabrać dużo jedzenia". - nagle jego twarz wykrzywia się w dziwnym grymasie, zmienia się - łapie mnie za ramię i szepcze dramatycznym tonem:
Kobiety i dzieci Shipibo
" Mój syn, Mój syn nie ma co jeść. Sam go wychowuje. Potrzebuję pieniędzy. Mój syn" - zaczyna szlochać. Nigdy nie wiem jak zachować się w tego typu sytuacjach ale ta jest szczególnie dziwna. Poklepuje go po plecach. Znów zawodzi "mój syn, jest sam." Z nosa ciekną mu smarki, obciera je rękawem. Modle się tylko żeby nie dotkną mnie  ta brudną ręka. Próbuję się nie skrzywić, ale w tej chwili więcej niż współczucia budzi we mnie odrazy. Ciśnie się aż na usta:
"Skoro twój syn jest głodny czemu chlejesz w barze całą noc..?" Nie potrafię wybrnąć z tej sytuacji, więc milczę. Javier przychodzi mi z pomocą i zarządza "szybki odwrót". Staramy się uniknąć kolejnej fali uścisków i wymknąć jak najszybciej z meliny. Elder dogania nas już na zewnątrz. Przyczepił się jak rzep psiego ogona. Jestem zmęczona i czuję że coś złego wisi w powietrzu. Nasz żałosny "przewodnik duchowy" jeszcze próbuje wyłudzić grosze na taksówkę, decydujemy się jednak na spacer- potrzebuję ochłonąć. Zostawia nas w końcu na skrzyżowaniu krzycząc, że jutro zadzwoni.
Jestem skołowana- alkohol, mieszanka języków, głośna muzyka i emocjonalni Peruwiańczycy, którzy wyprowadzili mnie całkiem z równowagi- to za dużo jak na jeden dzień...


Muszę się tutaj przyznać do mojej naiwności i początkowej wiary w wielką przyjaźń Latynosów co mogłoby się wydawać szlachetne, ale w podróży przysparza jedynie problemów....nie w tym kraju...Właśnie w Pucallpie przyszedł moment by się obudzić.
Szczerze mówiąc byłam zła- zła na Eldera i jego kompanie - biorących mnie za głupią turystkę i odgrywających ten cały teatrzyk. Na siebie- bo w rezultacie okazałam się głupią turystką. Połknęłam haczyk. Bo o czym marzą wszyscy pseudo alternatywni turyści-wielcy podróżnicy? O byciu odkrywcami niczym Malinowski (i przeważnie z tą samą ignorancją) chcą odnaleźć swoich "dzikich", swoją wioskę, swój chatę w dżungli by wyryć na niej własne inicjały. I taką właśnie możliwość daje im Elder. Elder pijak i wyłudzacz pieniędzy a może przyszły manager agencji turystycznej "El Arbol Misterioso"? Złoszczę się bo nie mam "swoich Indian" to oni mają swoich "głupich turystów"...
Akcja "ojciec chrzestny" to też dobry biznes - Javier tłumaczy mi w drodze powrotnej, chociaż ja wcale słuchać nie chcę. Świat miał być inny. Niestety z czasem Peru nauczyło mnie widzieć na każdym kroku potencjalnych złodziejaszków i oszustów, nauczyło mnie NIE ufać**. Smutna prawda zaczęła docierać do mnie właśnie tego wieczoru...
jedno z wyklętych  pozowanych zdjęć,
wbrew pozorom całkiem naturalne...  
Stanę mimo wszystko w obronie Eldera. Myślałam o tym długo. Tak naprawdę większość osób które zdecyduje się na wyprawę do jego wioski otrzyma dokładnie to czego chciało. No dobrze iluzję za którą zapłaci peruwiańskimi Solami. Jednak Indianie których spotka będą autentycznymi Indianami (dopóki nie przyozdobią głów pióropuszami i nie zaczną tańczyć wokół ogniska na pokaz) wioska będzie wioską autentyczną (dopóki nie wybudują z cegły specjalnych domków dla turystów z bieżącą wodą), Elder będzie autentycznym szamanem (dopóki nie zacznie do ayahuaski dosypywać żadnych prochów) (chociaż sprzeda mądrość swojego plemienia za parę monet...ale to już inna kwestia...) Każdy więc dostanie to na co liczył i rozejdzie się szczęśliwy w swoją stronę. "Prawdziwi podróżnicy" którzy dotarli do odległej wioski Indian Shipibo będą opisywać to wydarzenie na swoich blogach i wrzucać zdjęcia na facebooka....
I może tutaj tkwi źródło problemu...To my szukamy "głupich Indian" którzy w przyjacielskim geście podzielą się z nami swoim życiem i sekretami swoich przodków. Oczekujemy od nich, że powinni witać nas z otwartymi ramionami, że ta gościnność się nam należy....I druga rzecz- po co to robimy? Czy żeby uczyć się prastarej mądrości płynącej z tradycji? czy po to żeby nauczyć się jak żyć inaczej z dala od "europejskiej cywilizacji" ? A może wcale nie. Może kieruje nami jedynie próżna chęć pochwalenia się znajomym "byłem tam gdzie nikt inny nie był, widziałem czego inni nie widzieli etc ...". Indianie nie są głupi wiedzą jak tą sytuację wykorzystać, jak sprawić byśmy poczuli się wyjątkowi (i żebyśmy dobrze wyszli na zdjęciach...). Dlaczego to robią? Bo kraj jest biedny, praca cięzka, dzieci głodne, alkohol drogi... Jakikolwiek nie byłby powód -czy jest to nieuczciwe?.......
Zastanówmy się kto kim tutaj ostatecznie manipuluje? Kto jest naiwny?....
Spryt zwycięża z arogancją.

Nie chciałam odkryć tej gry.

na rzece Ukajali

Elder dzwonił do nas cały następny ranek. Zbyliśmy go w końcu jakimś smsem....(chociaż dumna z tego nie jestem) Do dżungli zabrał nas Gustavo wraz z przyjaciółmi handlującymi drewnem. Bez zmyślonych historii, bez proszenia o pieniądze...
Iparię minęliśmy po 8 (?) godzinach drogi, a czekało nas jeszcze co najmniej 6, nocna burza, i krokodyle w Ukjali...



* Cumbia- jak na moje ucho -latynoskie disco polo

**Skutkiem tego były bardzo krzywdzące podejrzenia (parę miesięcy póżniej) wobec Birmańczyków - ludzi bezinteresownych z natury...
¤ (różnica pomiędzy curandero a szamanem wciąż jest dla mnie niejasna. Muszę zgłębić ten temat lepiej).