wtorek, 6 października 2015

O tym jak prawie zostalam matką chrzestną - czyli historia o "głupich turystach" (Peru, Pucallpa 09.2014)

BACK TO PERU

Nie wiem z jakiego powodu ale dzisiaj w splątaniu myśli przypomniała mi się ta historia.
(Góry wznoszące się za moją islandzką farma przypominają bardziej niż kiedykolwiek przedtem, zbocza prowadzące do ruin Machu Picchu...Tęsknię za podróżą...)

Pucallpa
Elder jest curandero- czyli uzdrowicielem - tak przynajmniej się przedstawia. Spotykamy się na głównym placu. Rozmawialiśmy wcześniej na couchsurfingu, ale jakoś na jego kanapę ostatecznie nie dotarliśmy. Siedzimy na chodniku a on opowiada o wiosce z której pochodzi- Iparii. Jego ojciec również zajmował się ziołolecznictwem i praktykami magicznymi. Od niego nauczył się rozmawiać z duchami dżungli, rozpoznawać gatunki roślin i jak wykorzystywać ich właściwości. Ubogi angielski (lub może bardziej mój ubogi hiszpański!) ogranicza konwersacje, czego bardzo żaluję bo temat wydaje się intrygujący. Nie może tutaj zabraknąć pytania o ayahuasce - Elder opowiada o napoju uzdrawiającym dusze z wielkim przejęciem. Jest nowoczesnym szamanem ¤- wyciąga z kieszeni wizytówkę. Chce stworzyć centrum medycyny naturalnej. Proponuje również ze zabierze nas do swojej wioski. Propozycja brzmi bardzo kusząco- potrzebujemy lokalnego przewodnika żeby dotrzeć do "autentycznych" Indian.

Pucallpa nie jest miastem typowo turystycznym i niewielu odwiedzających Peru się tutaj zapuszcza chociaż port otwiera drogę w głąb Amazonii. Statek Henry w tydzień zabierze nas do Iquitos - jedynego peruwiańskiego miasta odciętego całkowicie od świata serpentynami rzek i zaroślami dżungli.
Wieczór spędzamy przechadzając się uliczkami miasta. Długa aleja ciągnąca się od placu z kolorowa fontanna wydaje się bardzo nowoczesna mimo że już po drugiej stronie budynków panuje typowy peruwiański chaos- moto riksze trąbią na siebie nawzajem, ludzie przepychają na chodniku. Miasto kontrastów. Atmosfera jest nieco inna niż w południowej części kraju. Ludzie wydaja się serdeczniejsi i bardziej wyluzowani. Ulice są szerokie, można spokojnie odetchnąć przysiadając na ławce na jednym z rekreacyjnych placyków.  Zieleń palm przeplata się z szara modernistyczna architekturą i pomnikami bezimiennych bohaterów (w PRLowskim powiedziałbym stylu).  (Szczególnie zapadł mi w pamięci monstrualny farmer niosący kiść bananów - wzór narodu).
Spacerujemy popijając świeży sok z pomarańczy i powstrzymując się przed kupieniem hamaka lub innej użytecznej pamiątki w jednym z licznych kramów.
Elder wydzwania do nas co chwilę, spotykamy się z nim w końcu niedaleko portu, pod wieża z zegarem przyozdobioną witrażami przedstawiającymi sceny z legend. Peruwiańczyk jest już dość mocno wstawiony i jego angielski przybiera zaskakująco płynną formę. Kupuje mi popcorn i idziemy do baru gdzie przy cumbi* lecącej z głośników biesiadują jego znajomi. Przedstawianie i opowieści kto czym się zajmuje trwają w nieskończoność. "To mój wuj, a to żona kuzyna mojej matki". Uściski, uśmiechy, "mas cerveza amigos, amigos!". Kiedy Javier rozmawia z kumplami Elder próbuje flirtować. Nie pamiętam o czym była ta rozmowa ale znam ten latynoski błysk w oczach...
Leje się piwo za piwem jakbyśmy byli wszyscy starymi znajomymi. Wtedy nieoczekiwanie jeden z mężczyzn wstaje i uroczyście oznajmia:
"Przyjaciele, mam do was wielka prośbę i byłby to dla nas ogromny zaszczyt gdybyście  zgodzili się zostać rodzicami chrzestnymi mojej wnuczki!".  
Mas cerveza!
W całej tej familijnej atmosferze to pytanie nie brzmi wcale tak nienaturalnie. Znak przyjaźni-Unia peruwiańsko-polsko-hiszpańska. Patrzę na Javiera -coś odpowiedzieć trzeba. 
"Pewnie czemu my nie , ale...to poważna decyzja, odpowiedzialna rola, przecież my zaraz stąd wyjedziemy i pewnie nie wrócimy prędko...." 
"Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi" 
Podekscytowani Peruwiańczycy nie dają nam dojść do słowa. Znów uściski dłoni, całowanie po policzkach. Jeden z mężczyzn wciska mi karteczkę z numerem telefonu-jutro ustalimy szczegóły, zadzwońcie koniecznie, koniecznie!  Kolejne piwo na cześć nowych członków rodziny!
W pewnym momencie trochę się uspokaja, nikt chyba nie chce stawiać następnej kolejki... Naszemu przewodnikowi przypomina się  plan wycieczki do Iparii. Objaśnia szczegóły: mamy dwie opcje- fast boat i slow boat. 
"Slow boat is dangerous. Kradną, wszystko wam ukradną. To niebezpieczne. Musimy wziąć szybką łódź. Trochę droższa. Ale nie mam dużo czasu. I jakieś jedzenie musimy zabrać dużo jedzenia". - nagle jego twarz wykrzywia się w dziwnym grymasie, zmienia się - łapie mnie za ramię i szepcze dramatycznym tonem:
Kobiety i dzieci Shipibo
" Mój syn, Mój syn nie ma co jeść. Sam go wychowuje. Potrzebuję pieniędzy. Mój syn" - zaczyna szlochać. Nigdy nie wiem jak zachować się w tego typu sytuacjach ale ta jest szczególnie dziwna. Poklepuje go po plecach. Znów zawodzi "mój syn, jest sam." Z nosa ciekną mu smarki, obciera je rękawem. Modle się tylko żeby nie dotkną mnie  ta brudną ręka. Próbuję się nie skrzywić, ale w tej chwili więcej niż współczucia budzi we mnie odrazy. Ciśnie się aż na usta:
"Skoro twój syn jest głodny czemu chlejesz w barze całą noc..?" Nie potrafię wybrnąć z tej sytuacji, więc milczę. Javier przychodzi mi z pomocą i zarządza "szybki odwrót". Staramy się uniknąć kolejnej fali uścisków i wymknąć jak najszybciej z meliny. Elder dogania nas już na zewnątrz. Przyczepił się jak rzep psiego ogona. Jestem zmęczona i czuję że coś złego wisi w powietrzu. Nasz żałosny "przewodnik duchowy" jeszcze próbuje wyłudzić grosze na taksówkę, decydujemy się jednak na spacer- potrzebuję ochłonąć. Zostawia nas w końcu na skrzyżowaniu krzycząc, że jutro zadzwoni.
Jestem skołowana- alkohol, mieszanka języków, głośna muzyka i emocjonalni Peruwiańczycy, którzy wyprowadzili mnie całkiem z równowagi- to za dużo jak na jeden dzień...


Muszę się tutaj przyznać do mojej naiwności i początkowej wiary w wielką przyjaźń Latynosów co mogłoby się wydawać szlachetne, ale w podróży przysparza jedynie problemów....nie w tym kraju...Właśnie w Pucallpie przyszedł moment by się obudzić.
Szczerze mówiąc byłam zła- zła na Eldera i jego kompanie - biorących mnie za głupią turystkę i odgrywających ten cały teatrzyk. Na siebie- bo w rezultacie okazałam się głupią turystką. Połknęłam haczyk. Bo o czym marzą wszyscy pseudo alternatywni turyści-wielcy podróżnicy? O byciu odkrywcami niczym Malinowski (i przeważnie z tą samą ignorancją) chcą odnaleźć swoich "dzikich", swoją wioskę, swój chatę w dżungli by wyryć na niej własne inicjały. I taką właśnie możliwość daje im Elder. Elder pijak i wyłudzacz pieniędzy a może przyszły manager agencji turystycznej "El Arbol Misterioso"? Złoszczę się bo nie mam "swoich Indian" to oni mają swoich "głupich turystów"...
Akcja "ojciec chrzestny" to też dobry biznes - Javier tłumaczy mi w drodze powrotnej, chociaż ja wcale słuchać nie chcę. Świat miał być inny. Niestety z czasem Peru nauczyło mnie widzieć na każdym kroku potencjalnych złodziejaszków i oszustów, nauczyło mnie NIE ufać**. Smutna prawda zaczęła docierać do mnie właśnie tego wieczoru...
jedno z wyklętych  pozowanych zdjęć,
wbrew pozorom całkiem naturalne...  
Stanę mimo wszystko w obronie Eldera. Myślałam o tym długo. Tak naprawdę większość osób które zdecyduje się na wyprawę do jego wioski otrzyma dokładnie to czego chciało. No dobrze iluzję za którą zapłaci peruwiańskimi Solami. Jednak Indianie których spotka będą autentycznymi Indianami (dopóki nie przyozdobią głów pióropuszami i nie zaczną tańczyć wokół ogniska na pokaz) wioska będzie wioską autentyczną (dopóki nie wybudują z cegły specjalnych domków dla turystów z bieżącą wodą), Elder będzie autentycznym szamanem (dopóki nie zacznie do ayahuaski dosypywać żadnych prochów) (chociaż sprzeda mądrość swojego plemienia za parę monet...ale to już inna kwestia...) Każdy więc dostanie to na co liczył i rozejdzie się szczęśliwy w swoją stronę. "Prawdziwi podróżnicy" którzy dotarli do odległej wioski Indian Shipibo będą opisywać to wydarzenie na swoich blogach i wrzucać zdjęcia na facebooka....
I może tutaj tkwi źródło problemu...To my szukamy "głupich Indian" którzy w przyjacielskim geście podzielą się z nami swoim życiem i sekretami swoich przodków. Oczekujemy od nich, że powinni witać nas z otwartymi ramionami, że ta gościnność się nam należy....I druga rzecz- po co to robimy? Czy żeby uczyć się prastarej mądrości płynącej z tradycji? czy po to żeby nauczyć się jak żyć inaczej z dala od "europejskiej cywilizacji" ? A może wcale nie. Może kieruje nami jedynie próżna chęć pochwalenia się znajomym "byłem tam gdzie nikt inny nie był, widziałem czego inni nie widzieli etc ...". Indianie nie są głupi wiedzą jak tą sytuację wykorzystać, jak sprawić byśmy poczuli się wyjątkowi (i żebyśmy dobrze wyszli na zdjęciach...). Dlaczego to robią? Bo kraj jest biedny, praca cięzka, dzieci głodne, alkohol drogi... Jakikolwiek nie byłby powód -czy jest to nieuczciwe?.......
Zastanówmy się kto kim tutaj ostatecznie manipuluje? Kto jest naiwny?....
Spryt zwycięża z arogancją.

Nie chciałam odkryć tej gry.

na rzece Ukajali

Elder dzwonił do nas cały następny ranek. Zbyliśmy go w końcu jakimś smsem....(chociaż dumna z tego nie jestem) Do dżungli zabrał nas Gustavo wraz z przyjaciółmi handlującymi drewnem. Bez zmyślonych historii, bez proszenia o pieniądze...
Iparię minęliśmy po 8 (?) godzinach drogi, a czekało nas jeszcze co najmniej 6, nocna burza, i krokodyle w Ukjali...



* Cumbia- jak na moje ucho -latynoskie disco polo

**Skutkiem tego były bardzo krzywdzące podejrzenia (parę miesięcy póżniej) wobec Birmańczyków - ludzi bezinteresownych z natury...
¤ (różnica pomiędzy curandero a szamanem wciąż jest dla mnie niejasna. Muszę zgłębić ten temat lepiej).

środa, 3 czerwca 2015

Birma - na pierwszy rzut oka... (1.04-28.04.2015)


...czyli zdjęć kilka na dobry początek. Traktuje je jako wstęp do historii, które mam nadzieję pewnego dnia uda mi się opisać.


Babcia z wnukiem (Kawkareik)

 "Taksówka" dla turystów w Inwa, my przypadkiem załapaliśmy się na stopa :) 


Z Nono (Inwa)

Dziewczynka biorąca udział w ceremonii wstąpienia do zakonu (Taungngu)





Poranne zbieranie datków w ThaBarWa Center




Dzieci z Thaton

wtorek, 26 maja 2015

BIRMA-INFO

Przelatujemy na drugi kontynent...Zahaczamy o Tajlandię, ale o niej później, bo to Birma mnie zafascynowała...
MJANMA (BIRMA) - INFO

wstęp
BIRMA CZY MJANMA?
Mam wrażenie, że używając nazwy Mjanma w Polsce (może dodajmy -w grupie niepodróżujących) istnieje spora szansa, że kraj ten nie zostanie zidentyfikowany. Jednak jak podpowiada Wikipedia w roku 1989 "Burma" (nazwa z czasów gdy kraj był kolonią angielską, pochodząca od określenia grupy etnicznej) przekształcona została w "Union of Myanmar" (gdzie myanmar tłumaczyć można jako "kraj silnych jeźdźców") i tej nazwy używa się oficjalnie.

Przepraszam więc z góry za moją ignorancję ale wciąż w języku polskim ( w angielskim nie mam tego problemu) Mjanma brzmi dla mnie jakoś nienaturalnie...bo przecież język birmański i Birmańczycy...Mjanmarczycy? No jakoś nie mogę...Postaram się więc używać na przemian...

I jeszcze nazwy miast....Yangon, Rangoon czy Rangun...?

      
  1. WIZA
    przed wyjazdem najłatwiej wyrobić w ambasadzie w Berlinie http://www.botschaft-myanmar.de/index.html
    - podróżując w Bangkoku (ok. 800 THB = ok 90 PLN)
    - znalazłam informację o wizie przez internet ale nie zagłębiałam się w temat http://evisa.moip.gov.mm/
  1. TAK! można dotrzeć do Birmy drogą lądową, granice zostały otwarte dla turystów w 2013 roku. 
    Przejścia graniczne z  Tajlandią:
    * Mea Sot - Myawaddy  – najpopularniejsze przejście. Ważna informacja: jest już otwarta nowa droga łącząca Mywaddy z Mawlamyine (wcześniej ruch odbywał się wahadłowo co drugi dzień,) więc no problem, nie utkniecie 
               
    * Ranong - Kawthaung – wybór nie najlepszy szczególnie dla autostopowiczów. Droga z Kawthaung w głąb kraju ciągnie się przez dżunglę i jest mało uczęszczana. Istnieje połączenie autobusowe i prom do Myeik. Przebyliśmy tą trasę stopem  wracając do Tajlandii i zajęło nam około 3 dni z Myeik  do Kawthaung skąd granicę  przekracza się łodzią (50-100  bahty (taj) za osobę) Powiedziałabym, że dla  widoków i małych uroczych wiosek  warto, ale  przy jedynie 28 dniowej wizie lepiej  się zastanowić... 

    * Mae Sai - Tachilek
     - przeważnie wybierane przez tych którzy chcą jedynie odnowić wizę do Tajlandii. Połączenie w głąb kraju jedynie drogą powietrzną (samoloty do Mandalay i Heho) (na drodze do 
    Taunggyi obowiązuje zakaz ruchu turystycznego)

    * Phu Nam Ron - Htee Khee – również trudno dostępne, od strony Birmy droga nie  najlepsza, brak publicznych środków transportu (google nawet nie znajduje lokalizacji...)
Pamietajmy, że duża część Birmy jest wyłączona z ruchu turystycznego!




3.   WALUTA / CENY

1000 Kiat = 0,91 Dolar Am. = 3,44 Złotych Pl. (kurs z dnia 26.05.15)

a teraz ćwiczenie matematyczne – ile kosztuje:

obiad ok. 1500 Kiat
makaron "na ulicy" od 300 Kiat
piwo (650 ml) 1050 Kiat
kawa 300 Kiat
ciasto do kawy 100 Kiat
milk shake 750 Kiat
sugar cane 300 Kiat
wyporzyczenie e-bike'a ok 6000/dzień Kiat
coca cola/energy drink 500 Kiat
winogrona 1000 Kiat
woda- darmowa! W barach do obiadu ale także na ulicy na każdym kroku znaleźć można ceramiczne naczynia z wodą pitną. Mineralna- tak droga, że aż nie pamiętam :)

pokój dwuosobowy 10-15 dolarów /najtańsze/

(ceny z kwietnia 2015) 

Próbujecie obliczyć BUDŻET dzienny? Podpowiem- w ciągu 30 dni, jeżdżąc głównie autostopem (2 razy pociągiem Mandalay-Bagan, Yanagon- Thaton) śpiąc w namiocie i na couchsurfingu + 3 noclegi w hostelu) średnia dzienna w przeliczeniu wyszła nam 10 dolarów na dwie osoby  = 5 dolców/osoba/dzień :)

4.  POGODA 

pora deszczowa: maj-październik
pora sucha: listopad – maj

5. TRANSPORT  
nie wiele mam tutaj do powiedzenia bo dla mnie w tym wypadku jedyna opcja to... AUTOSTOP! Najlepszy w moim życiu właśnie w Birmie :)
trasa Myawaddy- Kyaitko- Yangon- Naypyidaw- Mandalay – jak po maśle :) )na południe od Myeik już gorzej, ale wszędzie się da. Jak zawsze-kwestia czasu...

 6. NOCLEG
Tutaj ważna informacja – spanie w namiocie jest nielegalne....ale ...na wszystko znajdzie się sposób. Wystarczy rozbijać się po zmroku, gdziś z dala od domów, nad rzeką na przykład (zachowując ostrożność- raz obudziliśmy się z woda w namiocie...) Jeżeli zjawi się policja zostaniecie jedynie uprzejmie poinformowani, że spać w tym miejscu nie można i prawdopodobnie odwiozą was do hotelu...lub gdziekolwiek poza teren patrolu.
Również problem jest z gościnnością, a raczej z jej "zakazem"! W Birmie obywatele nie mają prawa gościć (na noc) żadnego obcokrajowca bez specjalnego zezwolenia. Mimo dobrych chęci gospodarzy nie powinniśmy narażać ich na problemy. Nawet w małych wioskach nie wiadomo skąd pojawia się policja imigracyjna. Chociaż spotkania te nie mają żadnych nieprzyjemnych konsekwencji (przynajmniej ja nie doświadczyłam i nie słyszałam o takich), po jakimś czasie zaczynają irytować i nie warto marnować czasu na "zabawę w chowanego".
Jak wspominałam najtańszy pokój w hotelu to ok 10 dolarów. W Mandalay i Yangon istnieje szansa na znalezienie hosta na couchsurfingu.

 7. ZWIEDZANIE
Zacznijmy od tego, że do Birmy nie jedzie się oglądać zabytków czy chodzić po muzeach. To kraj NIE naznaczony jeszcze (!) piętnem panoszącej się turystyki. Raj dla autostopowiczów i "podglądaczy codzienności". Moja rada jest taka: jedź przed siebie do pierwszej wioski której NIE znalazłeś w przewodniku Lonely Planet. Serdeczność i gościnność Birmańczyków sprawi, że bardzo szybko poczujesz się członkiem wspólnoty. Ważnym członkiem, bo każdy chce mieć swojego "obcokrajowca", każdy chce, żebyś to w jego domu zatrzymał się na obiad. Zjedz więc z nimi ryż, napij się słodkiej kawy, weź kąpiel we wspólnej studni, a czasami potańcz w świątyni lub pomedytuj. Spróbuj nauczyć się od nich jak pomimo problemów zachować pogodę ducha. To właśnie niezwykli ludzie sprawiają, że Birma jest tak niezwykła.

..............Dlatego atrakcje turystyczne przedstawię w subiektywnym skrócie.

Bagan
Pierwsza stolica Imperium Birmańskiego. Znana z tysiąca świątyń buddyjskich malowniczo rozsypanych na obszarze 40 km2. Specyficzna atmosfera i urok, warto!

Tip: Zwiedzaj na rowerze elektrycznym!
Wstęp: na teren miasta jest płatny ok 20 dolarów, jadąc stopem istnieje jednak szansa że ominiesz bramki :)
ocena: 5/5

Mandalaj 
Jedno z największych miast Mjanmy. Nothing special. Kolejne Pagody, pagody...Zgiełk dużego miasta.

Ocena: 2/5




Hpa-an 
Mój wybór. Małe miasteczko, zielona okolica, góry, jaskinie. Jedną z atrakcji jest wieczorne obserwowanie nietoperzy wylatujących na nocne łowy. (znów polecam wypożyczyć skuter)

Ocena: 4/5
                                                


 Inle Lake
Ostatecznie nie dotarłam do tej części Birmy,czego żałuję. Na zdjęciach jezioro prezentuje się interesująco. (Jeśli myślicie że będzie okazja popływać- niestety jezioro jest skażone chemicznie!)
Wstęp: 15 dolarów


Shwedagon Pagoda w Rangun
Największa i najważniejsza pagoda w całej Birmie. Znajdują się w niej m.in relikwie- włosy z głowy Buddy. Mimo, że wstęp kosztuje 8 dolarów, moim zdaniem pobyt w Birmie jest tak tani, że można sobie pozwolić na ten wydatek. W pierwszy dzień roku przychodzą tutaj całe rodziny by wspólnie spędzić czas w świętym miejscu.

Rangun- polecam tęskniącym za "zachodnim stylem życia". To jedyne miasto gdzie być może znajdziecie imprezę ;) Na ulicach widoczna ciekawa mieszanka kultur.

Ocena: 4/5

PAMIĘTAJ - wchodząc do świątyni buddyjskiej należy ściągnąć buty (i skarpetki!), kobiety powinny mieć zasłonięte nogi i koszulki z rękawkiem. Nie dotykaj posągów Buddy!



8. SŁOWNICZEK
słowa dwa:

Mingalaba – dzień dobry
[DżesubeDżesudemare  – przynajmniej na moje ucho tak to brzmi :)] - dziękuję

i najważniejsze: [NANABE] czyli zielsko które jest gotowe zniszczyć smak każdej potrawy – liść kolendry! warto zapamiętać i się wystrzegać




środa, 13 maja 2015

PERU & BOLIWIA INFO!

INFO!



1) CENY – Peru jest "teoretycznie tanie"- pomijając owoce i lokalne produkty (które są tańsze) powiedziałabym że ceny w supermarkecie podobne jak w PL. Boliwia "na prawdę" tania.

2) KOMUNIKACJA MIEJSKA (jeśli istnieje) przeważnie autobus/combi około 1 sola. Przystanki nie są w żadne sposób oznaczone, polecam spytać paru osób skąd autobus odjeżdża bo Peruwiańczycy i Boliwijczycy mają dziwną skłonność do udzielania nieprawdziwych informacji. W wielu miastach jedyny środek transportu to taksówki bądź mototaxi. Warto zawsze spytać najpierw miejscowych jaka powinna być cena za kurs, no i można się targować (właściwie prawie wszędzie i o wszystko, warto!)



3) JEDZENIE - Peruwiańczycy są z niego bardzo dumni, mi osobiście do gustu nie przypadło. Najtaniej na targu lub w Comedor Popular od 5 soli/ 8-12 bolivianos . Zupa- przeważnie Caldo de gallina czyli bardzo tłusty rosół + drugie danie (polecam milanesa de pollo, odradzam flaczki...dużo ziemniaków i ryżu, popularna ryba "gotowana" w cytrynie- ceviche- ja nie polecam, ale zależy co kto lubi) + refresco-napój. Wieczorami także pojawia się jedzenie na ulicy, hamburgery od 2 soli, szaszłyki z lamy, łapki kurczacze, kukurydza z serem i inne cuda. Świnka morska z której Peru słynie wbrew pozorom jest raczej daniem luksusowym i nie tak łatwo ją znaleźć (oczywiście nie polecam! nie polecam!) 

Koniecznie owoce! Najlepszy sok pomarańczowy w moim życiu i mango chico rico.
Alkohol – drogi. Najlepsze piwo Cuscenia negra -od 5 soli za litr, ale w pubie i ze 13. Localny mocny alkohol to pisco, o którego pochodzenie trwa spór po miedzy Peru i Chile. W okolicach miejscowości Ica znaleźć można winiarnie, 5l wina tańsze niż butelka w supermarkecie. Z jakością bywa różnie...

5) HOSTELE (hospedaje,alojamienotos) – peru od 30 soli (troche ponad 30 zł) za pokój dwuosobowy (nawet w samym Cusco), Boliwia od 30 również ale bolivianos (15 zł!) w dużych miastach drożej. Przygotujcie się, na to że pościel nie zawsze musi być czysta...
Namiot rozbić można praktycznie wszędzie, w mieście warto na wszelki wypadek zapytać policję (jest szansa że zaprosi was by spać na posterunku :)  

6) BEZPIECZEŃSTWO – po przyjeździe pewnie będą wszyscy was straszyć i opowiadać niezliczone historie, ale nie jest tak źle. Kradną lecz nie zabijają :) Najgorzej jest na wybrzeżu i w dużych miastach (w Lime w niektórych dzielnicach w nocy nie wychodzi się w ogóle z domu). Ostrożni mogą kupić na targu elektryczny paralizator za około pl stówkę (gaz pieprzowy w tej samej cenie). Ale nie ma paniki!

7) MACHU PICCHU–jak najtaniej dobrze opisane tutaj http://poriomaniacy.blogspot.com/…/jak-dotrzec-do-machu-pic…
Wstęp około 70 soli dla studentów (tylko z legitymacją ISIC), reszta dwa razy tyle. W sezonie może zabraknąć biletów, warto kupić wcześniej (dostępne na stronie http://www.machupicchu.gob.pe/ )

4) SWETRY Z ALPAKI - cokolwiek nie wsiskałaby wam pani na targu sweter za 30 soli nigdy nie będzie "100% Alpaca", ceny za prawdziwa wełnę zaczynaja się od (zgaduję) 200 soli. Ja kupiłam sweter w Boliwii , robiony na zamówienie za 300 bolivianos (ok 150 zł) ale to jak się dobrze naszukacie

8) no i AUTOSTOP- da się ale łatwo nie jest...W Peru ludzie rzadko mają prywatne samochody wiec możemy liczyć jedynie na ciężarówki i firmowe samochody. Czeka się długo, jedzie powoli. 200 km dziennie to dobrze. Najlepiej, jak wszędzie, pytać ludzi jeśli jest okazja. Stacji benzynowych ze wiele nie ma. W Boliwii z braku czasu wybrałam autobus więc nie będę ściemniać.

9) JĘZYK - rozmówki hiszpańskie obowiązkowe, po angielsku raczej się nie dogadamy

wtorek, 17 lutego 2015

Jak nie przemycać kaktusów?

Zacznijmy od tego, że w Peru niektóre środki halucynogenne naturalnego pochodzenia nie tylko są legalne, ale także zajmują ważne miejsce w życiu tamtejszej ludności.

San Pedro – kaktus zawierający meskalinę (substancję o właściwościach halucynogennych), używany jest przez szamanów jako lekarstwo (!) podczas specjalnych ceremonii

Ayahuasca - (w języku Indian keczua -„liana duszy”, „pnącze dusz” ) rytualny napój sporządzany z mieszanki roślin rosnących w amazońskich lasach (Banisteriopsis caapi + Psychotria viridis/ Diplopterys cabrerana) , zawiera DMT * 

*http://pl.wikipedia.org/wiki/Ayahuasca

Dla ciekawych video:



Chciałabym tutaj podkreślić bardzo stanowczo, że osobiście nie popieram coraz bardziej modnego "drug tourism". Rytuały, będące częścią indiańskich kultur od tysięcy lat, dzisiaj stały się popularną atrakcją turystyczną, a dla niektórych turystów wzięcie udziału w ceremonii jest wręcz jedynym celem podróży. Uważam to za głupotę połączoną przeważnie z dużą ignorancją. "Płacę kupę kasy to chcę przeżyć coś niesamowitego, odnaleźć pełną świadomość, oderwać się od rzeczywistości... i tak dalej... " Co z tego, że to wszystko wielki "fake" i show mające niewiele wspólnego z tradycyjnym obrzędem...


Do "szamańskiego domku" trafiliśmy przypadkiem 

Możemy więc znaleźć w Peru "domki Ayahuaski" gdzie jakiś pseudoszaman pomoże nam "odlecieć". Dla mnie istnieje jednak różnica pomiędzy naćpaniem się w specjalnym, magicznym miejscu a wzięciem udziału w prawdziwym rytuale. Wszystko zależy od tego czego szukamy. Ja osobiście z mojego antropologicznego (haha) punktu widzenia chciałabym przeżyć to w taki sposób jak miejscowi, by dotrzeć do kulturowego znaczenia ceremonii. Wbrew pozorom nie wielu spotkanych przeze mnie Peruwiańczyków miało za sobą to takie doświadczenie. Rytuał Ayahuaski przede wszystkim jest kultywowany przez Indian mieszkających w dżungli jako forma terpii, często w przypadkach zaburzeń psychicznych.
Ostatecznie ayahuaski nie spróbowaliśmy (czego żałuję) chociaż mieliśmy taką możliwość w wiosce San Francisco...

Kaktus San Pedro to inna historia....

Można go kupić całkiem legalnie na targu. W postaci "całego kaktusa" z którego należy sporządzić wywar bądź proszku gotowego do zmieszania z wrzątkiem. Kupiliśmy woreczek w Cusco za bodajże 15 soli. Jako, że zazwyczaj dragi omijam chciałam czekać na specjalną okazję, spróbować San Pedro w księżycową noc, na odludziu, przy ognisku...(Tym razem jestem w grupie tych co jedynie szukają rozrywki ;) Zawsze jednak jakoś pechowo się składało - byliśmy zmęczeni albo nie było warunków (przed spożyciem napoju nie powinno się jeść około 6 godzin co też utrudnia zadanie).
I tak San Pedro dojechał z nami aż do Boliwii, do Uyuni gdzie czekał go tragiczny los...został uprowadzony wraz z paszportem, pieniędzmi, aparatem fotograficznym... Złodziej z Uyuni na pewno "świętował" tego wieczoru....

Podejście drugie. 

Pojutrze wylatujemy do Europy. Ostatnie chwile na zachwyt Arequipą i ... kupienie San Pedro. Na targu po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy leczniczy kaktus na stoisku z ziołami, magicznymi maściami, świecami i środkami na potencję. Nie było małych opakowań więc skończyliśmy z kilogramowym workiem proszku. Javier już zaczął planować wielką imprezę powitalną z przyjaciółmi z Polski...
ale... na lotnisku trochę nogi nam zmiękły kiedy na bramkach kontrola poprosiła nas o wypakowanie bagażu podręcznego. Mimo że cała odpowiedzialność spadła na Javiera, bo był to jego genialny pomysł by "bawić się w przemytników", jednak czułam się też dość nieswojo. Kto wie co tak na prawdę tam napakowali... Strażnik zaczął sprawdzać zawartość plastikowej torebki (na której btw była wypisana cała lista schorzeń na które produkt powinien pomóc). Nakłuł opakowanie, pobrał próbkę proszku, umieścił na papierowym teście, po czym gdzieś zniknął. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam Javiera lekko zestresowanego, chociaż bardzo starał się to ukryć. Po paru minutach mężczyzna wrócił, oddał nam paszport i pozwoli przejść dalej. Uff...udało się. Javier dość późno ocknął się by sprawdzić legalność San Pedero w Hiszpanii i próbował wyciągnąć tą informację od ochroniarza, jednak nie znał on odpowiedzi na to pytanie. Kiedy usadowiliśmy się wygodnie w samolocie wciąż sprawa kaktusa nie dawała nam spokoju. Czy tłumaczenie, że wieziemy lekarstwo dla babci na reumatyzm przekona hiszpańską kontrolę? Javier jednak spanikował - całkiem rozsądnie, szkoda, że tak późno! Po co ryzykować wsadzeniem za kratki? Wymknął się po cicho do WC i spuścił cały proszek w toalecie...
Nie wiem dlaczego ale zemsta świętego kaktusa, czy też Pachamamy (Matki Ziemi) spadła na mnie... w postaci nieświeżej kanapki, która zaserwowała mi stewardessa. W efekcie sporą cześć lotu spędziłam w miejscu zbrodni...w toalecie. I nie było to ani trochę zabawne...

w tle San Pedro (Huaraz)

Po przylocie do Madrytu Javier nie dał za wygraną i już jedynie z czystej ciekawości zapytał strażników co grozi za przewożenie San Pedro. Parę telefonów i minut później dowiedzieliśmy się, że tak właściwie to nie powinno być żadnego problemu z przewiezieniem małej ilości...Podobnie zresztą  jest z liśćmi koki... 

Teraz już wiecie jak (nie) przemycać San Pedro, (chociaż nie biorę odpowiedzialności za słowa hiszpańskich pracowników lotniska :)

*Według Wikipedii na mocy ustawy z dnia 20 marca 2009 r. o zmianie ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii posiadanie roślin żywych, suszu, nasion, wyciągów oraz ekstraktów z San Pedro jest w Polsce nielegalne.



Co do Ayahuaski moda na nią dociera już i do nasi. Jakiś "Szaman" Maciek czy Mietek może wam przygotować taką "rozrywkę" za 400-800 zł. Oryginalna amazońska receptura prosto z Mokotowa. Dla mnie śmiechu warte...

>> http://polska.newsweek.pl/ayahuasca-narkotyk-uzaleznienie-zakup-newsweek-pl,artykuly,341625,1.html



niedziela, 25 stycznia 2015

"Życie seksualne dzikich"

Nuevo Paraíso

W "raju" (hiszp.paraíso-raj) życie płynie spokojnie. Właściwie można by powiedzieć, że nic się tutaj nie dzieje. Czasy wielkich polowań przeminęły (wszystkie zwierzęta zjedzone a do sklepu przywozi się Inca colę i mleko w puszce). Wieczorami do sklepu naszych znajomych schodzi się część mieszkańców by oglądać peruwiański mam talent (peruwiański do tego stopnia, że wita na "biała" prezenterka, a swoimi umiejętnościami wokalnymi katują nas często "biali" uczestnicy). Czasami chłopcy grają w piłkę na położonym pośrodku wioski boisku. Dopytuję się czy nie ma tutaj żadnego "pubu" lub wiejskiej dyskoteki. Nie uzyskuję jednak odpowiedzi. Muzyka która dała mi nadzieję na imprezę okazuje się płynąć z radia na baterie z którym ktoś wybrał się na spacer.Jest to tutaj bardzo popularne. Każdy ma radio z pendrivem, z którego puszcza peruwiańskie hity (zgaduję, że radio nie łapie tutaj fali. Nawet żeby zadzwonić z komórki trzeba iść 20 minut "na górkę") Domy są rozrzucone na dużym terenie, oddalone od siebie o parę minut marszu. Takie rozplanowanie wioski nie sprzyja to towarzyskim wizytom.

Drugiego dnia po uzyskaniu nareszcie oficjalnego pozwolenia na pobyt w wiosce (każdy przyjezdny musi zostać zaakceptowany) mamy już dosyć siedzenia w naszej chacie i wybieramy się na przechadzkę. Wioska jak wymarła. Nie ma nawet do kogo zagadać. W końcu spotykamy dwie dziewczynki, które pokazują nam gdzie rosną słodkie cytryny (okropnie niesmaczne). Mamy już właściwie wracać kiedy pojawia się Segundo z kumplem. Przyłączamy się do nich i wpraszamy na masato. Jest muzyka, jest alkohol zapowiada się dobrze. Najpierw trzeba jednak pokonać drogę do oddalonej pół godziny drogi czakry. Sama siebie nie poznaję, kiedy przeprawiam się wraz z nimi przez rzekę po zwalonym konarze drzewa. Rzeka szumi groźnie w dole, piranie już na mnie czekają, a wielkie mrówki atakują moje stopy. Jednak udało się i jesteśmy już po drugiej stronie. Docieramy na miejsce, żadnej imprezy jednak nie ma. Zostaję poczęstowana sfermentowanym napojem i koncentruję się jedynie na tym by przełknąć go jak najszybciej nie czując smaku. Segundo pije natomiast miskę za miską cały zadowolony. Siostry drugiego chłopaka przyglądają nam się uważnie. 


Zastanawia mnie, że nie ma żadnych chłopców. Ktoś mi tłumaczy, że albo pracują oni w lesie przy wycince lasu albo wyjeżdżają uczyć się do Miasta. A dziewczynki? Czemu dziewczynki nie wyjeżdżają? Mają one inne zajęcia- najpierw opiekują się młodszym rodzeństwem, a później i swoimi dziećmi. Tylko że to "później" jest tak na prawdę całkiem wcześnie. W dżungli życie płynie zgodnie z naturą, więc nie powinno mnie ani dziwić ani oburzać, że 15letnie dziewczynki zachodzą w ciążę. Przecież natura uznała, że są gotowe! Nie powinno a jednak w moim europejskim spostrzeganiu świata trudno uznać to za "normalne". Segundo nie szczędzi nam opowieści, które mimo wszystko traktuję nieco z przymrużeniem oka. Według jego teorii w wiosce nie widać ludzi, bo wszyscy "oddają się uciechom cielesnym"...Jest jednak jeszcze gorzej. Zrozumieć, pojąć nie mogę i burzy się coś we mnie, kiedy ten okropny typ ze złotym zębem opowiada o swoich kochankach. Jedną z nich jest dziewczynka z pomarańczami! Nie patrzę już na świat w ten sam sposób, zaburzył mi harmonię. Szukam zaprzeczenia, ale go nie znajduję. Dziewczynki puszczają peruwiańskie disco. "Estoy soltera i hago lo que quiero" ("Jestem singielką i robię co mi się podoba") wyśpiewują. Wpatrują się też w Jabo z nieukrywaną fascynacją...Czy to już moja chora wyobraźnia?

Przy najbliższej okazji wypatruję w sklepie prezerwatyw, ale ich nie znajduję. Pojawia się natomiast dziewczyna w ciąży, pozdrawia mnie pijanym "hello" i kupuje kolejną zgrzewkę piwa. Zataczając się wychodzi, rzucając jeszcze na pożegnanie "bye", dumna widać ze swojej znajomości angielskiego. Zła jestem strasznie na to wszystko. Czemu ja tak tolerancyjna, liberalna w poglądach, starająca się rozumieć różnice kulturowe nie mogę po prostu zaakceptować? Taki to już nasz europejski etnocentryzm - nie tylko wydaje nam się nasza wizja świata jest najlepsza i jedyna słuszna ale jeszcze chcielibyśmy narzucić innym nasz sposób myślenia. Rodzi mi się w głowie projekt "condoms for free". Ale już po chwili pozbywam się złudzeń, widząc oczami wyobraźni dzieci biegające po wiosce i nadmuchujące prezerwatywy jak balony...

Jedna rzecz to starać się dotrzeć do przyczyn i zrozumieć, druga zaakceptować...Nikt nie mówi, że one są nieszczęśliwe...Trudna to próba dla mnie, ale muszę powiedzieć sobie "Gabi odpuść"...




* "Życie seksualne dzikich" - odniesienie do publikacji B. Malinowskiego z 1929 r