Muszę zacząć od tego, że Peru było
od dawna moim "wielkim marzeniem". Nie zwabiło mnie tam
jednak Machu Picchu czy inne 7 cudów świata. Było to coś w
rodzaju zakładu zawartego z samą sobą po przeczytaniu pewnej
książki. Wybór krainy Inków nie był w żadnym stopniu racjonalny. Bajki o Indianach i tajemniczych mocach natury namąciły
mi w głowie i uznałam, że właśnie tam musi mieścić się
kolebka mądrości. Na pytanie czy ją odnalazłam musiałabym
odpowiedzieć "nie", bo nie istnieje jedna uniwersalna
"mądrość"... Zeszłam już trochę na ziemię. Natomiast
wciąż uważam, że każda podróż uczy życia i żadna spisana
wiedza nie dorówna doświadczeniu zdobytemu "w drodze" i
pomiędzy ludźmi.
Lima
Pierwsze kroki na
południowej ziemi. Zwyczajne zamieszanie na lotnisku, przebiegające
zresztą całkiem sprawnie. Po 12 godzinach lotu jesteśmy w końcu w
Limie. Przed każdą podróżą ogarnia nas przeważnie
podekscytowanie podobne trochę do gorączki. W głowie kłębią się
wizje i scenariusze. Tym bardziej kiedy zdajemy sobie sprawę, że
tak naprawdę nie wiemy nic o miejscu do którego się wybieramy.
Dzień przed zazwyczaj nie śpię i potem zrywam się rano niewyspana
. Wtedy już nie ma czasu na zbędny romantyzm, byle by o niczym nie
zapomnieć i być na czas na samolot. Tym razem jest trochę inaczej.
Przed moja "podróżą życia" (śmieję się zawsze z mojej
rodziny kiedy używa tego określenia, to nie podróż życia tylko
początek podróży, oburzam się) jestem dziwnie spokojna. Żegnam
się z codziennością powoli. Dwa dni w Maladze to przedsmak. Czuję
się jakby jechała na wycieczkę all inclusive. Odpuszczam sobie
planowanie czegokolwiek, za późno. Wolę być nieprzygotowana niż
przygotowana źle. Niech się dzieje co chce. To przecież jeszcze
bardziej ekscytujące. Bo chociaż Peru było tym moim wielkim
marzeniem, nie miało nigdy konkretnego kształtu. Moja wiedza
ograniczała się do wyobrażeń i paru zapomnianych wykładów z
etnologii (tak, było coś o pekari i języku keczua... "Pozdrawiam" Uniwersytet Wrocławski)
Lądujemy. Jesteśmy.
Rzeczywistość jest teraz tutaj. Pierwsze wyzwanie to znalezienie taksówki. Po
negocjacjach z paroma taksówkarzami Jabo niemal siłą wciska do
samochodu mnie, parę Ukraińców i Francuza spotkanych na lotnisku.
Przypominają mi się urywki z przewodnika (tak mam przewodnik, ...w
domu, bo za ciężki) o nielegalnych taksówkach porywających
turystów. Zaczynam czuć się "porwana" po jakichś 15 minutach, tyle
według Ukraińców miał zająć dojazd do centrum. A my jesteśmy na
totalnych przedmieściach. No to pięknie- myślę- wywiezie nas
taksiarz nie wiadomo gdzie a tam pewnie już czekają na nas jego
kumple z rewolwerami. Nie mam pomysłu co robi się w takich
sytuacjach. Nikt z nas nie wie gdzie właściwie jesteśmy. Idą w
ruch smartfony. Pewnie pokażcie, że warto nas okraść. Jabo
zagaduje kierowce. Z początku niechętny w końcu wkręca się w
konwersację. Trochę mnie to uspokaja. Jak nas polubi to może daruje nam te dolary upchane po wewnętrznych kieszeniach? Kryminalnej historii z tego nie będzie - po pół godzinie jazdy
docieramy jednak do naszego hostelu. I po strachu. Dzielnica czysta i
przyjemna. Recepcjonistki sympatyczne, jednak... już na dzień dobry
sprzedają nam opowieści o niebezpiecznych zakątkach Limy. Jedna z
nich została wczoraj wieczorem okradziona na ulicy. "Kradną, ale nie zabijają" uspokaja nas druga. Dziękuję bardzo, chyba
pójdę się zdrzemnąć.
Śpimy parę godzin
wykończeni po podróży, a popołudniu wybieramy się "na
miasto". Rozczarowanie krzyczy mi do ucha : to jest Peru? To
jest Ameryka Południowa? I ja mam tu spędzić 3 miesiące? Proszę
nie róbcie mi tego. Wielkie marzenia nie mogą kończyć się
zwodem. Świat stracił by wtedy sens....
Dlaczego jest tak źle? Bo
to "Europa". Wysokie szklane budynki, Macdonald i ulice
pełne błyszczących samochodów. Otaczają nas sami turyści i
bogatsza cześć peruwiańskiego społeczeństwa. Udajemy się na
wybrzeże. Kort tenisowy, nowoczesna architektura i równo przycięte
krzewy. Plaża rozkopana, więc zawracamy. Nawet aparatu nie chce mi
się wyciągać. Nuda. Na chwilę dziecinna euforia przy sklepie z
pamiątkami i swetrami z Alpaki. Uspokajam się jednak "Gabi
masz 3 miesiące..." Pierwszy obiad w tanim barze poleconym
przez jakiegoś przechodnia nie poprawia mi humoru. Ziemniak w sosie i
dużo za dużo czerwonej cebuli.
Nie potrafię w tej chwili
wytłumaczyć dlaczego zostaliśmy kolejnych parę dni w Limie. Forma
"aklimatyzacji"? Przyznać muszę, że na początku czułam
się "bardzo biała". Po raz pierwszy w życiu poczułam na
własnej skórze jak mniej więcej czuć mogą się "czarni"
na białym lądzie. Nikt przecież nie dyskryminował mnie ani nie
wytykał mi mojej białości mimo to czułam się wykluczona ze
społeczeństwa. Tłum i ja, gdzieś poza. Europejska maskotka co
nawet po hiszpańsku odezwać się nie potrafi. W Limie zresztą nie
było jeszcze najgorzej, bo przecież przyzwyczajeni do turystów. Po
pewnym czasie zapomniałam co prawda o mojej odmienności (no i trochę się
opaliłam :) mimo wszystko jednak zrozumiałam już pierwszego dnia,
że jakkolwiek bym się nie starała zawszę będę tu obca. Zawsze
gringo.
Z powodu braku sympatii
do miasta pozwolę sobie pominąć dłuższe rozważania na jego
temat. Polecam jedynie Cuscenie Negra i muzykę na żywo w dzielnicy
Baranca!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz